Przygoda z Montevideo rozpoczęła się od kolorowego busa, który pamiętał jeszcze czasy hipisowskie i wydawał się być przeniesiony prosto z barwnego street artu stolicy Urugwaju. Zatrzymał się na zajezdni taksówek, kiedy próbowaliśmy jedną złapać. Wysypało się niej czterech chłopaków w różnym stanie trzeźwości. Jedynie kierowca wyglądał jako tako. Do dziś zastanawiam się, dlaczego wsiedliśmy z nimi do auta, zapominając o wszystkich regułach bezpieczeństwa, które skrupulatnie pielęgnowaliśmy od czasu kradzieży w Ekwadorze. Chyba trudno było się oprzeć ich szerokim uśmiechom, nieustannej paplaninie i tej lawinie emanującej z nich energii, która zmiotała z horyzontu wszystkie nasze obawy.
Wejście do busa przypominało raczej przekroczenie progu nocnego klubu, głośna muzyka, mieszające się głosy, śmiech, opary alkoholu i tytoniu, ecstasy serwowane, jak cukierki, do wyboru, do koloru. Choć my odmówiliśmy, kierowca poczęstował się tabletką bardzo ochoczo, przypominając nam donośnym głosem, że on nie jeździ tylko po alkoholu. Udało nam się dotrzeć do hostelu, mimo, że nasi busowi opiekunowie widzieli nas raczej na imprezie niż grzecznie śpiących w łóżkach. Gdzieś w naszych głowach pojawiła się myśl aby z nimi pojechać, ale wyczerpanie podróżą wygrało z wizją szalonej zabawy. Pewnie dlatego, że nie skosztowaliśmy z szerokiej palety narkotyków, które mieli do wyboru… Po dwóch miesiącach w Ameryce Południowej już niewiele było mnie w stanie zdziwić, aż do czasu mojej ponownej podróży do Brazylii… ale o tym innym razem.
Gdyby nie kolorowy bus, przypominający raczej dobrze prosperujacy „sklep na kółkach” z narkotykami, zakręceni, ale nieszkodliwi chłopcy i opary absurdalnych i śmiesznych rozmów w drodze do hotelu, nie zapamiętałabym zbyt dobrze tej krótkiej wizyty w stolicy Urugwaju.
Pamiętam dwóch poznanych w hostelu Brazylijczyków, którzy uparcie zapraszali mnie i Ewelinę na lody, Polkę opowiadającą mrożącą krew w żyłach historię o tym, jak została okradziona w Kolumbii wraz z pasażerami autobusu, którym podróżowała, uliczną fiestę w rytmie salsy, dziesiątki kubków z parującą mate, kolorowy street art, setki plakatów na ścianach budynków, błękit Plaza Independencia, kolonialną architekturę, mieszającą się z tą nowoczesną. W Montevideo po raz pierwszy pośród letniego upału poczułam atmosferę zbliżających się świąt Bożego Narodzenia i zatęskniłam za domem.
Moje subiektywne, fotograficzne spojrzenie na Montevideo.
Spodobał Ci się ten wpis? Podziel się nim ze znajomymi, udostępniając w serwisach społecznościowych.
Jeśli podoba Ci się tematyka bloga, sposób w jaki piszę i jak łączę pasję do archeologii z podróżami, polub Archeopasję na facebooku. Bądź na bieżąco i zapisz się do newslettera!
Jeśli masz pytania dotyczące tematów poruszanych na blogu napisz do mnie archeopasja@gmail.com