Droga od granicy wiodła przez pokryte dżunglą wzgórza. Wiła się serpentynami i bardziej przypominała błotnistą koleinę niż drogę. Przerobionym z ciężarówki autobusem bez drzwi i okien, przedzieraliśmy się do najbliższego miasta. Trasa, choć krótka, zajęła nam ponad godzinę. Niezliczone dziury i koleiny powodowały, że autobus ciągle podskakiwał i trząsł się niemiłosiernie.
Pomyślałam, że cały Ekwador będzie tak wyglądał. Spokojny, cichy, zielony, z dala od zgiełku cywilizacji, no może z wyjątkiem dużych miast. Nie znałam jednak realiów. Najbliższe przygraniczne miasto Zumba było zdecydowanie różne od tych peruwiańskich. Było po prostu czyste, zadbane, pełne schludnie i modnie ubranych ludzi, zachęcających kafejek i sklepów. Zastanawiałam się jak to możliwe, że samochody są tu tak czyste, skoro prawie każdą drogę dojazdową wypełniają kałuże, a nawet strumienie błota.
Kolejny dzień minął nam pod znakiem ciągłego przemieszczania się. Znów bowiem lokalny autobus wiózł nas drogą przez dżunglę. Trwały na niej intensywne roboty drogowe. Wokół było pełno ciężkiego sprzętu i robotników mokrych od opadającej z nisko zawieszonych chmur wilgoci. Miejscami nasza trasa była bardzo niebezpieczna. Duży autobus, którym jechaliśmy momentami nie bardzo dawał sobie radę na tej błotnistej koleinie. Raz bowiem uderzyliśmy w zbocze tuż obok drogi, a za drugim razem tylne koło delikatnie się z niej zsunęło. Było to dość przerażające, jeśli weźmiemy pod uwagę, że poniżej znajdowała się przepaść. Pasażerowie siedzący w tylnej części pojazdu, zaczęli krzyczeć. Na szczęście kierowca szybko zapanował nad sytuacją i bezpiecznie dotarliśmy do miasta Loja. W Loja niemalże natychmiast przesiedliśmy się do kolejnego autobusu. Naszym celem była bowiem Cuenca. W planach mieliśmy wizytę na jednym z najlepiej znanych stanowisk archeologicznych w Ekwadorze, czyli Ingapirca.
Ingapirca zwiedzaliśmy w strugach deszczu. Przemokłam do suchej nitki. W plecaku i butach chlupotała mi woda. Ingapirca to największe inkaskie stanowisko w Ekwadorze. Najważniejszą budowlą jest świątynia słońca, wybudowana na planie elipsy, skąd kapłani dokonywali obserwacji astronomicznych. Inkowie nie byli tu pierwsi. Na długo przed nimi tereny te zamieszkiwał lud Cañari. Inkowie podbili ich niedługo przed przybyciem Hiszpanów. Nigdy ich jednak do końca nie pokonali, dlatego dzielili się z nimi władzą. W drodze powrotnej do Cuenca usiadła obok mnie dwójka dzieci. Zmęczone dzieciaki natychmiast zasnęły, przytulając się do mnie. Nowi pasażerowie, przyglądali mi się z zaciekawieniem. Kilkakrotnie pytali czy to moje dzieciaki i czy jestem mężatką. Oczywiście szybko dementowałam te przypuszczenia, ale wcale bym się nie obraziła gdyby były prawdziwe ;-).
Z Cuenca pojechaliśmy nocnym autobusem do Guayaquil. Zatrzymaliśmy się tu dosłownie na chwilę, nawet nie opuszczając dworca. Szybko kupiliśmy bilety do położonego na wybrzeżu Puerto Lopez. W zamyśle miała to być nasza baza wypadowa do Parku Narodowego Machalilla.
Park okazał się strzałem w dziesiątkę, zarówno pod względem przyrodniczym, jak i kulturowym. W Aqua Blanca zwiedzaliśmy przeciekawe muzeum, związane przede wszystkim z kulturą Manteño, która szczyt swej świetności osiągnęła 1500 lat temu. Z kolei kilka tysięcy lat temu kwitła tu również słynna kultura Valdivia. Spędziliśmy również kilka leniwych chwil na Playa de los Frailes. Następnego dnia czekała nas wyprawa na „niby” Galapagos, czyli Wyspę Pieniędzy (Isla de la Plata). Dystans dzielący wyspę od stałego lądu pokonaliśmy w nieco ponad godzinę. Łódź płynęła bardzo szybko i czasem przypominało to do złudzenia jazdę kolejką górską. Zatrzymaliśmy się dopiero kiedy zauważyliśmy pierwsze kształty, przypominające wieloryby. Czasem przepływały tak blisko, że wydawały się na wyciągnięcie ręki. Jednak jak szybko pojawiały się na powierzchni, tak szybko pod nią znikały.
Zrobić zdjęcie wielorybowi to prawdziwa sztuka. Trzeba cały czas śledzić aparatem taflę wody i pstrykać, kiedy tylko znajomy kształt się na niej pojawi. Bardzo trudno wyrazić emocje i wrażenia, które pojawiają się w momencie zobaczenia pierwszego wieloryba. Ja krzyknęłam z zachwytu i nie potrafiłam oderwać od nich wzroku. Nie straszne mi było, że łódź się co chwilę przechylała i chybotało nią na wszystkie strony. Moje emocje ostudziłby pewnie dopiero fakt wypadnięcia za burtę ;-). Smutno było się rozstawać z tymi niezwykłymi zwierzętami. Przed nami była jednak jeszcze wyspa z jej niezwykłą florą i fauną, przypominającą tę znaną z Wysp Galapagos oraz znajdująca się u wybrzeża rafa koralowa, pełna kolorowych ryb. W trakcie trekkingu mijaliśmy głuptaki niebiesko- i czerwononogie oraz głuptaki Nazca. Jest to również jedyne miejsce poza Galapagos gdzie można spotkać albatrosy galapagoskie. W drodze powrotnej wypatrzyliśmy w wodzie duże żółwie, które pływały tuż przy naszej łodzi. Wszyscy oprócz mnie, bo niestety nie umiem pływać, rozpoczęli swoją przygodę z rafą koralową. Bardzo żałuję, że nie widziałam tych morskich cudów, ale strach przed wodą okazał się silniejszy.
Wieczorem pożegnaliśmy się z Puerto Lopez. Zabraliśmy bagaże i udaliśmy się na dworzec autobusowy, skąd ruszyliśmy do Quito. Do miasta dotarliśmy nad ranem. Zaspani, z plecakami, usiedliśmy w poczekalni. Chwila nieuwagi sprawiła, że skradziono mi plecak z aparatem fotograficznym. Nikt nawet nie był w stanie powiedzieć, jak to się mogło stać. Okazało się bowiem, że rabunku dokonała dobrze zorganizowana grupa, współpracująca najprawdopodobniej z ochroną dworca. Podjęliśmy decyzję, że chcemy zgłosić kradzież, a nie stać się kolejnymi biernymi turystami, zagubionymi pośród niebezpieczeństw miasta i latynoskiej umowności. I tak po 8 godzinach bezskutecznych prób zgłoszenia zdarzenia, nadal siedzieliśmy na dworcu w Quito. Sytuacja zmieniła się dopiero kiedy pojawiła się prasa i to nie byle jaka, tylko dziennikarze dwóch najpoczytniejszych dzienników w Ekwadorze. A wszystko to oczywiście za sprawą nieocenionego Piotra. Udało nam się również skontaktować z samym szefem ekwadorskiej policji, który natychmiast wysłał grupę policjantów, aby zbadali sprawę. Nagle nie byliśmy już anonimowymi, okradzionymi podróżnikami, ale osobami w centrum zainteresowania podróżnych, ekwadorskiej policji, mediów oraz już dobrze wkurzonej szajki dworcowych złodziei.
Próbując złożyć ostateczne zgłoszenie, odwiedzaliśmy jedną instytucję po drugiej. Pierwsze było Ministerstwo Sprawiedliwości, gdzie miał nas przyjąć sam wiceminister. Niestety wypadł mu ważny lunch ;-). Zatrzymaliśmy się również w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Jednak opiekujący się nami policjant uznał, że za długo byśmy czekali i ostatecznie zawiózł nas do Prokuratury Generalnej. Tu po raz kolejny powtórzyliśmy naszą opowieść, a przestępstwo zostało zakwalifikowane jako napad rabunkowy. Pewnie za jakieś 2-3 lata dostanę pismo z Ekwadoru, informujące o umorzeniu sprawy. Jednak te kolejne 4 godziny perypetii okazały się jednymi z najweselszych w moim życiu. Chyba jeszcze nigdy tak dużo się nie śmiałam i bynajmniej nie był to śmiech przez łzy. Miałam wrażenie, że uczestniczymy w prawdziwej komedii pomyłek i mimo sporej straty, dobry humor mnie nie opuszczał.
Mimo smutnego początku zapamiętałam Quito jako miasto niezwykłe i pełne skrajności. Z jednej strony bardzo europejskie i na pierwszy rzut oka bezpieczne, a z drugiej być może bardziej niebezpieczne od innych osławionych metropolii. Zachwycająca architektura, sprawna i tania komunikacja miejska, słoneczne i ciepłe dni oraz chłodne noce, wspinaczka na wulkan, mnóstwo emocji skrajnie pozytywnych i negatywnych zarazem. Wszystko to sprawiło, że Quito na dobre zagości w mojej pamięci. To tu udało mi się na własnych nogach, a czasem również rękach, wejść na wysokość 5231 m n.p.m. Zupełnie bowiem przypadkowo zawędrowaliśmy wyżej niż wcześniej planowaliśmy. Pokonałam swój lęk przed wysokimi górami, które choć kocham to jednocześnie się ich boję.
W drodze do kolumbijskiej granicy zatrzymaliśmy się w Otavalo, aby zobaczyć słynny targ lokalnego rękodzieła. Można tu kupić wszystko czego dusza zapragnie. Kramy pełne są kapeluszy, chust, regionalnych strojów, przypraw, kolorowych barwników, owoców, które zobaczyłam po raz pierwszy w życiu, toreb, torebek, torebeczek, ulicznych przekąsek, hamaków i wielu innych rzeczy, których wymienić nie sposób. Zjedliśmy śniadanie na mercado i ruszyliśmy do Kolumbii. A Kolumbia to już osobna opowieść i kolejny tekst, który bardzo będzie się różnił od poprzednich. Będzie po prostu bardziej prywatny, bo Kolumbia to kraj, który skradł mi serce.
Piotrze, Julio, Ewelino, Ulo, Darku i Maćku dziękuję za Wasze wsparcie i wyrozumiałość, kiedy godzinami szukaliśmy możliwości zgłoszenia kradzieży. Dziękuję Wam również za możliwość zamieszczenia Waszych zdjęć, podczas gdy moje straciłam wraz z aparatem.
Spodobał Ci się ten wpis? Podziel się nim ze znajomymi, udostępniając w serwisach społecznościowych.
Jeśli podoba Ci się tematyka bloga, sposób w jaki piszę i jak łączę pasję do archeologii z podróżami, polub Archeopasję na facebooku. Bądź na bieżąco i zapisz się do newslettera!
Jeśli masz pytania dotyczące tematów poruszanych na blogu napisz do mnie archeopasja@gmail.com