Sezon narzekania na zimno, na deszcz, na śnieg, na brak słońca, na za krótkie dni właśnie się rozpoczął. Kiedy byłam małą dziewczynką czekałam na zimę z niecierpliwością. Nie straszne mi były również wietrzne, deszczowe i pochmurne jesienne dni. Zaliczałam każdą napotkaną po drodze kałużę i wracałam do domu w przemoczonych butach. Najzabawniejsze jest to, że mimo spędzania każdego niemal dnia na dworze, praktycznie nie chorowałam, czego nie mogę powiedzieć o sobie jako 37 letniej kobiecie. Teraz coroczny „sezon grypowy” witam z porządnym zapalaniem gardła, oskrzeli i zatok.
Pory roku zawsze były dla mnie naturalną koleją rzeczy. Nie narzekałam na brak słońca. Urodziłam się w czasach, kiedy egzotyczne podróże ograniczały się do Bułgarii i Krymu. Wakacje spędzałam najczęściej w domu lub od czasu do czasu na Mazurach i nad polskim morzem. Do dziś pamiętam moją pierwszą podróż poza granice Polski. Jako 13-letnia dziewczynka pojechałam na kolonie do Francji, a dokładniej do Normandii i tam po raz pierwszy zobaczyłam ocean. Po raz pierwszy leciałam samolotem. Widziałam wieżę Eiffla, katedrę Notre Dame i Luwr. Potem zaczęłam zaczytywać się książkami Karola Maya o Indianach. Tomek, bohater książek Alfreda Szklarskiego, był moim najlepszym przyjacielem. Przez Jacka Londona ciągle śniła mi się Alaska. I tak podróżowałam palcem po mapie, nawet nie podejrzewając, że kiedyś dotrę w któreś z tych miejsc. I mimo, że przekroczyłam wszystkie strefy klimatyczne, łącznie z równikiem i kołem podbiegunowym, to nadal nie narzekam na zimno, deszcz i brak słońca. Wręcz przeciwnie, cieszę się jak dziecko na zmieniające się pory roku. Latem, nie mogąc zasnąć w upale mimo pracującego całą noc wiatraka, marzę o jesiennym spacerze w Łazienkach. Kiedy stoję na przystanku autobusowym z ociekającą deszczem parasolką, nie mogę doczekać się prawdziwego mrozu i odgłosu chrupiącego pod nogami śniegu. Kiedy przychodzą roztopy wiem, że niedługo zakwitną bzy. Chyba zwyczajnie lubię tą naszą polską sezonowość.
Kiedy mieszkałam w Cleveland w Ohio, spędziłam 6 najbardziej śnieżnych zim, jaki dane mi było doświadczyć w dotychczasowym życiu. Przeżyłam burze śnieżne, wiosenne monsunowe deszcze oraz wilgotny upał lata. Już w pierwszym roku nauczyłam się co oznacza lake effect… zimowe rachunki za ogrzewanie… i że bez klimatyzacji nie przetrwam lata…
Dwa lata temu jesień i zimę spędziłam między innymi w tropikalnych upałach Kolumbii, Wenezueli i amazońskiej części Brazylii. Spiekłam się na raka na karaibskich plażach i spływałam potem w Manaus i Belem, gdzie przejście kilkuset metrów było nie lada wysiłkiem. Odkryłam, że siedząc nieruchomo, nie poruszając żadnym mięśniem, nawet twarzy, łatwiej przetrwać oblepiający wilgocią upał, niż wachlując się gazetą…
Ubiegłoroczną jesień i zimę spędziłam w Brazylii. Kiedy u nas trwało słoneczne lato, ja marzłam w Sao Paulo, gdzie chłód i wilgoć wpadały do mojego mieszkania niezliczonymi szczelinami w drzwiach i oknach. W kocyku, czapce i dwóch parach skarpet czekałam na przysłonięte chmurami i miejskim smogiem słońce. Marzłam w egzotycznym kraju, który większości kojarzy się z gorącą i wilgotną dżunglą albo plażowaniem. Czułam zimno już przy 18 stopniach, a przy 12 zakładałam rękawiczki. Pamiętam jak wracałam ze znajomymi z wystawy fotografii i w środku nocy temperatura wynosiła 6 stopni. Oni … Brazylijczycy… w lekkich kurtkach, uśmiechnięci … ja … Polka … trzęsąca się z zimna w trzech warstwach ubrań, przeklinająca się w duchu, że założyłam sukienkę zamiast spodni… Brazylijska zima była doświadczeniem dość frustrującym. Niby nie było tak zimno, a ja marzłam. Niby nie było tak deszczowo, a ja wiecznie czułam wilgoć. Niby w ciągu dnia bywało słonecznie, ale w nocy temperatura spadała do kilku stopni i nigdy nie mogłam pozbyć się uczucia ciągłego chłodu, które dodatkowo wydawało mi się takie „nie na miejscu”. Przecież mieszkam na drugiej półkuli, w kraju, w którym lato trwa przez większość roku… Brazylijczycy mówią, że w Sao Paulo każdy dzień to inna pora roku, zwłaszcza w sezonie jesienno-zimowym. Nigdy więc nie wiadomo, kiedy spłyniemy potem, a kiedy zmarzniemy na kość.
Kiedy w listopadzie 2015 wróciłam z Sao Paulo do Polski poczułam ulgę. Tu kiedy jest zimno, naprawdę jest zimno, kiedy jest deszczowo, jest deszczowo. Tu wiem, że na prawdziwe słońce trzeba będzie czekać do marca. Wiem, że w maju zrobi się zielono, ciepło i poczuję zapach bzów. Z całą pewnością w lato będzie kolejna loteria z cyklu słońce albo deszcz. Doświadczę nieco jesiennego słońca zanim przyjdzie deszczowy i pochmurny listopad. Może nie będzie białych świąt, ale w styczniu i lutym na pewno spadnie śnieg.
Początek tegorocznej jesieni spędziłam w słonecznej Portugalii. Ale tam też jesienią pada deszcz, a chmury przesłaniają słońce. I choć na południu klimat jest zdecydowanie łagodniejszy, to w Porto bez porządnej kurtki i parasolki się nie obejdzie. I choć mogłam tam zostać i cieszyć się zdecydowanie cieplejszym południowym słońcem, to chciałam wrócić na zimę do Polski. Cesar chciał pierwszy raz w życiu poczuć prawdziwy mróz i doświadczyć codziennej wędrówki do pracy, chodnikami przykrytymi śniegiem. A ja chcę mu to wszystko pokazać.
Spodobał Ci się ten wpis? Podziel się nim ze znajomymi, udostępniając w serwisach społecznościowych.
Jeśli podoba Ci się tematyka bloga, sposób w jaki piszę i jak łączę pasję do archeologii z podróżami, polub Archeopasję na facebooku. Bądź na bieżąco i zapisz się do newslettera!
Jeśli masz pytania dotyczące tematów poruszanych na blogu napisz do mnie archeopasja@gmail.com