Przyjechać, zobaczyć i nie pokochać? To raczej niemożliwe. Każdy z nas zapewne lubi je z innych powodów, ale jedno jest pewne, nie sposób oprzeć się jego urokowi, historycznej atmosferze, nie wspominając o kuchni i o porto. Za co ja pokochałam Porto? Zobaczcie sami.

1. Wino Porto

Bez Porto nie byłoby wina porto. A bez niego świat byłby zdecydowanie uboższy. Z chęcią podziękowałabym osobiście Markizowi de Pombal, gdyby oczywiście jeszcze żył, za to, że odpowiadając na brytyjskie próby przejęcia kontroli nad produkowanym lokalnie winem, wydzielił w 1756 trzeci w kolejności najstarszy region winiarski (Alto Douro) na świecie, zaraz po Chanti i Tokaju. Warto tu zaznaczyć, że kwestie pierwszeństwa nadal są dość szeroko dyskutowane. Najważniejsze jednak, że decyzja markiza umocniła niezaprzeczalną „portugalskość” wina, które od tej pory aby móc być nazwane porto, musiało być wyprodukowane w regionie Douro.

 

Kamienne zabudowania kryjące piwnice z winem porto
Kamienne zabudowania kryjące piwnice z winem porto

 

Choć już w XIII stuleciu słynne łodzie rabelo (barcos rabelos) przemierzały wody Douro, transportując na swych pokładach dębowe beczki z winem, wino porto pojawiło się na kartach historii dopiero w XVII stuleciu. Wtedy dopiero narodziła się idea wina likierowego. Dodane do wina aguardente, nadało nowemu trunkowi mocy, utrzymując zarazem słodycz winogron. Niewątpliwie eksperyment wypalił, bo wino porto sprzedawane jest corocznie w milionach butelek, a rozpoznawalność marki od razu przywodzi na myśl słoneczną Portugalię. I choć porto kojarzy nam się przeważnie z winami czerwonymi typu ruby (starzone w butelkach) i tawny (starzone w dębowych beczkach), mamy również wina białe, które są zdecydowanie bardziej delikatne.

Będąc w Porto nie zapomnijcie więc odwiedzić caves, czyli piwnic z winem porto. Wystarczy wybrać się na drugi brzeg rzeki Douro, do Vila Nova de Gaia i wybrać jednego z producentów trunku. Wszyscy oferują płatne (około 10 euro od osoby) wycieczki po swoich piwnicach. Oprócz wzbogacenia naszej wiedzy o garść interesujących informacji o historii i produkcji porto, mamy również okazję skosztować wina w miejscu, w którym się narodziło. Warto wybrać któregoś z niewielkich, lokalnych producentów, których trunków nie kupimy poza granicami Portugalii, a nawet samego Porto. Jednym z nich jest Quinta Dos Corvos. Polecam

 

Porto marki Quinta dos Corvos
Porto marki Quinta dos Corvos

 

A zastanawialiście się kiedyś, co się dzieje z beczkami po porto, kiedy już sobie „dojrzeje”? Wędrują dalej w świat, tworząc swoją własną historię. Dojrzewa w nich chociażby whisky, a potem rum. Z dębiną z beczek po whisky leżakują także piwa o czym przekonałam się niedawno, próbując Smoky Joe, polskiej marki AleBrowar.

 

2. Historyczna aura tajemniczości

Jako archeolożka zdecydowanie kocham Porto za jego bogatą historię. To w końcu jedno z najstarszych europejskich miast. To port, z którego Henryk Żeglarz wyruszył na podbój arabskiej Ceuty, co zapoczątkowało eksplorację wybrzeża zachodniej Afryki, a tym samym zainicjowało erę wielkich portugalskich odkryć.

Historia miasta sięga czasów celtyckich. Jednak to dopiero Rzymianie nadali Porto jego strategiczny charakter. Znane jako port morski Portus Cale, stanowiło istotny punkt handlowy pomiędzy Lizboną i Bragą. Porto i najbliższa okolica, to także kolebka Portugalii. Jak głosi napis w położonym o godzinę drogi od Porto nieco mniejszym Guimarães, „Aqui nasceu Portugal” (Tu narodziła się Portugalia). 

 

Zabudowania Ribeira do Porto
Zabudowania Ribeira do Porto

 

Wąskie uliczki, wiekowe szyldy z napisami ulic, suszące się na balkonach pranie, zapach smażonych ryb, stoiska z pieczonymi kasztanami, pokryte kaflami fasady domów i kościołów, bliskość oceanu…, historia tworzona przez pokolenia na przestrzeni setek lat. To wszystko jest tu obecne, w stanie nie zmienionym, nie odtworzonym. Porto ominęła bowiem smutna i dramatyczna historia stolicy kraju Lizbony, która uległa zniszczeniu wskutek silnego trzęsienia ziemi w 1755. Dlatego przemierzając ulice miasta na każdym kroku towarzyszy nam uczuciem, że gdzieś w zakamarkach, gdzieś tuż za rogiem, skrywa się jakaś tajemnica sprzed wieków.

 

Igreja dos Congregados
Igreja dos Congregados

 

Porto trafia do nas wszystkimi zmysłami, oddychamy nim, smakujemy, dotykamy naszymi stopami, wsłuchujemy w niemilknące rozmowy, szepty, odgłosy pojazdów, muzykę płynącą z otwartych okien. W mieście takim jak to nie sposób pozbyć się uczucia, że historia jest tu wciąż żywa, a my jesteśmy jej niewielką częścią. Wystarczy spacer po Ribeira do Porto, gdzie wiekowe, wąskie i kręte uliczki, kluczą pomiędzy kamienicami, kończąc się na nabrzeżu rzeki Douro, skąd rozpościera się widok na położone po drugiej stronie piwnice z winem, i zakotwiczone barcos rabelos. Teraz wystarczy jedynie uruchomić wyobraźnię  😉  

  

Bracos rabelos, które w przeszłości transportowały wino wzdłuż rzeki Douro
Barcos rabelos, które w przeszłości transportowały wino wzdłuż rzeki Douro

 

3. Szyldy salonów fryzjerskich

César śmiał się ze mnie za każdym razem kiedy wyjmowałam aparat i z dziwnym zacięciem oraz determinacją, fotografowałam każdy napotkany na ulicy szyld fryzjerski. Kiedy zaś po powrocie do domu zobaczył całą kolekcję, mina nieco mu zrzedła, choć nadal podśmiewa się ze mnie po kryjomu. Nie wątpię, że można spotkać podobne w wielu innych miastach globu. Jednak te z północnej Portugalii, a Porto w szczególności, przykuły moją uwagę na dobre. Zastanawiam się czy to przypadkiem nie kwestia podświadomości, która dobija się do mnie pokazując w obrazach, to co mi tak trudno wymówić słowami. Trochę to zagmatwane, ale zaraz wam wyjaśnię. Od jakiegoś czasu uczę się portugalskiego i słowo oznaczające fryzjera, czyli cabeleireiro, jest jednym z tych, których wymowa spędza mi sen z powiek. Podobny przypadek miałam w Brazylii. Tu z kolei była to nazwa ulicy, na której mieszkałam jakiś czas w Sao Paulo, Conselheiro Saraiva. Miałam nawet sny, w których wracając do domu taksówką, krążyłam godzinami po mieście, bo nie mogłam powiedzieć kierowcy prawidłowo nazwy mojej ulicy, aż któregoś razu w końcu mi się udało. Może z cabeleireiro to podobna historia, tylko nieco mniej dramatyczna. Kto wie, może jak już sfotografuję wystarczającą ilość szyldów, wymówię słowo cabeleireiro bez mrugnięcia okiem!

 

dsc_0357

 

4. Francesinha

Niektórzy ją kochają. Inni na samą myśl wykrzywiają usta w grymasie obrzydzenia. Słynna portugalska francesinha to „must eat” w Porto. Klasyczna francesinha to istna mięsna piramida, polana roztopionym serem, zanurzona w gęstym piwno-pomidorowym sosie i obsypana dookoła frytkami. Znajdziemy tu przede wszystkim linguiçę, czyli wędzoną kiełbasę wieprzową z dodatkiem czosnku i papryki, świeżą kiełbasę typu chipolata, szynkę oraz różne gatunki pieczonych mięs. Nie zapomnijmy o jajku sadzonym, które wieńczy mięsną piramidę, tuż zanim zostanie przykryta drugim kawałkiem chleba i stopionym serem. Francesinha to bez dwóch zdań bomba kaloryczna, która uszczęśliwi każdego mięsożercę. Zjedzenie całej zdecydowanie przekracza moje możliwości. Jednak nie spróbowanie dania, które jest ikoną Porto, to kulinarna zbrodnia dla naszych, zgłodniałych doświadczeń kubków smakowych.

Jak daleko w przeszłość sięgają korzenie tego dania? Do dziś w sumie nie wiadomo nic na pewno. Być może powstała całkiem niedawno (lata 60-te XX wieku) jako wspomnienie kulinarnych doświadczeń z Francji i Belgii, przywiedzione przez portugalskiego emigranta. Całkiem możliwe również, że historia portugalskiej kanapki sięga nawet XIX wieku.

 

Francesinha
Francesinha

 

Francesinha jest serwowana w dziesiątkach, jeśli nie setkach restauracji w mieście. I tak jak Portugalczycy mają 1001 przepisów na dorsza, tak szefowie kuchni w Porto mają wiele wariantów francesinhi. Ja swoją zjadłam po raz pierwszy w Cafe Piolho D’Ouro. Jest to miejsce tak samo godne uwagi, jak sama francesinha. To najlepiej znana kawiarnia w mieście, choć nie ma w niej nic z wyszukanego wnętrza Majestic Café, znajdującej się na liście 10 najpiękniejszych kawiarni na świecie. Cafe Piolho D’Ouro to oaza studentów i nauczycieli akademickich od co najmniej kilkudziesięciu lat. O popularności może świadczyć choćby liczba sprzedawanych dziennie espresso, liczona w tysiącach oraz wiecznie zajęte stoliki. 

 

Spodobał Ci się ten wpis? Podziel się nim ze znajomymi, udostępniając w serwisach społecznościowych. 

Jeśli podoba Ci się tematyka bloga, sposób w jaki piszę i jak łączę pasję do archeologii z podróżami, polub Archeopasję na facebooku. Bądź na bieżąco i zapisz się do newslettera

Jeśli masz pytania dotyczące tematów poruszanych na blogu napisz do mnie archeopasja@gmail.com