Marcahuasi

Ceviche
Ceviche

Pierwsze spotkanie z Ameryką Południową wywołało u mnie szok kulturowy. Wszystko wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. Momentami wydawało mi się jakbym znów znalazła się na Bliskim Wschodzie. To pewnie przez ten wszechobecny zgiełk oraz intensywny i szalony ruch uliczny. 

Do Limy dotarłam późnym wieczorem. Wychodząc na halę przylotów, szukałam wzrokiem znajomych twarzy lub kartki z moim imieniem. Na odbiór przyszło mi jednak poczekać prawie trzy godziny. Lima to ogromne miasto z równie ogromnymi korkami. Kiedy znajome twarze się pojawiły, było ich aż pięć. Zgarnęły nas do samochodu i ruszyliśmy w kierunku centrum miasta, przebijając się przez zakorkowane ulice. Nadal nie mogłam uwierzyć,  że postawiłam stopy na kontynencie południowoamerykańskim. 

Zmęczenie po bardzo długim locie dawało się we znaki. Noc spędziliśmy u peruwiańskiej rodziny, a z panią domu Cecilią rozmawialiśmy po polsku.

Rano rozpoczęliśmy naszą podróż dookoła Ameryki Południowej. Pierwszym przystankiem była Chosica. To tu miała miejsce moja pierwsza przygoda ze słynnym ceviche. I jedno jest pewne ponownej próby polubienia tej potrawy nie podejmę  🙂 

W Chosica złapaliśmy autobus do San Pedro de Casta. Tam spędziliśmy noc, aby z samego rana wyruszyć do Marcahuasi. Trekking był bardzo wyczerpujący, ale dla krajobrazów, które zobaczyliśmy na szczycie warto było się tak zmęczyć. Znajdują się tu przedziwne formacje skalne, których powstanie niektórzy przypisują naturze, a jeszcze inni twierdzą, że to dzieło rąk ludzkich. 

Kolejnym miastem, do którego docieramy jest Huanuco. Trwa tu wyborcza fiesta, bo Peru jest właśnie w przededniu wyborów. Jest tłumnie, głośno i kolorowo. Każdy płot i ścianę zdobią wyborcze plakaty i murale. 

Kolejne dni mijają pod znakiem ciągłego przemieszczania. Łapiemy kolejne autobusy i samochody, mkniemy niebezpiecznymi górskimi serpentynami,  napotykamy burzę z piorunami,  grad,  deszcz i śnieg. Na koniec wychodzi słońce,  oświetlając szczyty Kordyliery Białej, które lśnią, niesamowitym blaskiem. 

Marcahuasi
Marcahuasi

Kolejny przystanek to Chavin de Huantar, do którego również docieramy po mozolnej i długiej jeździe kilkoma środkami transportu. Ruiny położone są na wysokości 3400 m n.p.m., a jego początki sięgają 1200 p.n.e. Miasto pełniło rolę centrum ceremonialno–administracyjnego.  Dominuje tu ornamentyka zoomorficzna, a przede wszystkim przedstawienia jaguarów. Jednym z najbardziej charakterystycznych motywów jest kompozycja przedstawiająca koci pysk z kłami oraz węże i figury geometryczne. Stanowisko nie sprawia wrażenia dużego, ale uwagę zwraca jego monumentalność. Samo centrum z plazą, zamkiem i zabudowaniami świątynnymi zajmowało 6 ha. 

Po intensywnym zwiedzaniu ruszamy dalej do Huaraz. Tym razem docieramy na miejsce jednym środkiem transportu. Poprzednio w ciągu jednego tylko dnia potrafiliśmy zmieniać pojazdy nawet trzykrotnie. W drodze do Huaraz ponownie możemy podziwiać ośnieżone szczyty Kordyliery Białej wraz z jej najwyższym szczytem, zwanym Huascaran, wznoszącym się na wysokość 6768 m n.p.m.

Spodobał Ci się ten wpis? Podziel się nim ze znajomymi, udostępniając w serwisach społecznościowych. 

Jeśli podoba Ci się tematyka bloga, sposób w jaki piszę i jak łączę pasję do archeologii z podróżami, polub Archeopasję na facebooku. Bądź na bieżąco i zapisz się do newslettera

Jeśli masz pytania dotyczące tematów poruszanych na blogu napisz do mnie archeopasja@gmail.com