DelhiTo była moja pierwsza wizyta w Indiach. Kraj przyciągał mnie jak magnes odkąd tylko pamiętam. Dziesiątki książek, przewodników i artykułów później znalazłam się na delhijskiej ulicy. Gdy tylko otworzyły się drzwi hali przylotów, lipcowy skwar i lepkie powietrze, gęste od bliżej niesprecyzowanych zapachów w połączeniu z pierwszymi kroplami monsunu, natarły na mnie z pełną mocą. Jechaliśmy ruchliwą ulicą w środku nocy, mijając miejskie skwery pełne rozmawiających, siedzących, jedzących a nawet śpiących ludzi. Co jakiś czas spotykaliśmy samotną krowę lub psa. Nic nie przygotowało mnie na tak intensywną eksplozję wrażeń.

Miasto budzi różne emocje. Brudne, głośne, kolorowe, pełne ludzi, bezpańskich psów, świętych krów. Nigdy nie jesteś sam, wokół zawsze pełno oczu, skierowanych w twoim kierunku. Wszyscy interesują się wszystkim. Po pewnym czasie przestaje się na to zwracać uwagę. Człowiek wsiąka w delhijską ulicę i staje się częścią otaczającego krajobrazu.

Tym razem nie planowaliśmy zostać w mieście na dłużej. Czas na Delhi miał przyjść po powrocie z Kaszmiru i Ladakhu. Moja pierwsza wizyta w mieście miała na razie pozostać jedynie wspomnieniem nocnej jazdy w kierunku krajowego terminalu lotniczego i 12 godzin oczekiwania na samolot do stolicy Kaszmiru. Swoje wrażenia z pobytu w Śrinagarze opisałam w jednym z wcześniejszych wpisów.

DelhiDo Delhi dotarliśmy ponownie po trzech dniach mozolnej jazdy z Leh. Kierowca nawet nie zawracał sobie głowy by dojechać na dworzec. Spieszyło mu się do domu więc wysadził nas gdzieś po drodze. W środku nocy, w monsunowym deszczu, podreptaliśmy w kierunku świateł. W zaparkowanych na poboczu rikszach ktoś się nagle poruszył. Uchylił zakrywającą pojazd płachtę materiału i spytał czy nie potrzebujemy transportu do hotelu. Kilka minut później rozpoczęliśmy suszenie przemoczonych ubrań i plecaków w hotelowym pokoju. Mimo zmęczenia podróżą, długo nie mogłam zasnąć. Prawie do świtu liczyłam mrówki (!), które przemieszczały się wzdłuż ściany tuż nad moim łóżkiem. Ocknęłam się, kiedy nagle otworzyły się drzwi pokoju i wkroczyła do niego kobieta. Zaczęła zbierać nasze rzeczy i pakować do worka. Podobno poprzedniej nocy zamówiliśmy pranie… Grzecznie podziękowaliśmy, wyjaśniając pomyłkę i ruszyliśmy poznawać miasto. 

Jadąc rikszą w kierunku Muzeum Narodowego, co kilka minut przyjmowałam na siebie kolejne litry wody, tryskające spod kół mijanych pojazdów. Woda sączyła się też przez wszelkie możliwe szczeliny kabiny. A kiedy wysiadłam, to wszystkiego dopełniły hektolitry monsunowego deszczu. Ociekając wodą weszłam do budynku muzeum. Jeden ze strażników przyniósł wiatrak, który ustawił w moim kierunku… abym się nieco wysuszyła. Do dziś nie wiem czy zrobiło mu się szkoda przemoczonej turystki, czy zadbał raczej o porządek w muzeum.

Tuż przy hotelu rozlokowały się kramy z owocami  i herbaciarnia. Z tarasu przyglądałam się życiu ulicy. Od czasu do czasu pojawiały się małpy, kradnąc owoce ze straganów. Wybuchały wtedy niemałe awantury. Szczególnie interesujące okazało się również obserwowanie codziennych zajęć w herbaciarni. W parzeniu herbaty moi herbaciarze okazywali się prawdziwymi mistrzami gimnastyki. Z czajnikiem wyczyniali prawdziwe akrobacje. Cóż z tego, że w czajniku wrzątek, herbatę trzeba podać wyjątkowo. Kręcili tym czajnikiem na wszystkie strony a wszystko działo się w oka mgnieniu. Wszystko w myśl zasady szybko, sprawnie i z polotem. 

Pocztówka z Delhi

Od przyjazdu do Delhi deszcz nie przestawał padać nawet na chwilę. Straciłam notes z zapiskami. Papier rozmiękł a z wnikliwych notatek zostały tylko plamy rozmytego tuszu. Po powrocie okazało się, że podobny los spotkał też film ze zdjęciami z Qutb Minar. Wtedy fotografowałam jeszcze analogową lustrzanką. Upał i wilgoć zrobiły swoje a mi zostało tylko jedno czarno-białe zdjęcie… Wrażenia pozostały jedynie we wspomnieniach. A położony na przedmieściach Delhi Qutb Minar jest naprawdę wart odwiedzenia. To nie tylko wybudowany w XIII w. minaret, wykonany z czerwonego piaskowca i wznoszący się na ponad 70 m w górę. To cała strefa archeologiczna z grobowcami, meczetami i imponującą bramą Alai Darwaza, będącą częścią nie istniejącego już dziś meczetu. Był to jedyny dzień bez lejących się z nieba hektolitrów wody. Co nie znaczy, że nie padało wcale. Panował potężny upał i wysoka wilgotność. Zabytki rekompensowały jednak olbrzymie zmęczenie.

Przed odlotem odwiedziliśmy jeszcze wybudowany w XVII w. Meczet Piątkowy (Dżami Masadżid). Siedząc na schodach prowadzących do wejścia, co chwilę byłam nagabywana o wspólne zdjęcie. Grzecznie odmawiałam, tłumacząc się faktem, że mąż mi zabrania fotografować się z obcymi mężczyznami:) Za każdym razem skutkowało. Zrobiliśmy zakupy na Chawri Bazar i spacerowaliśmy bez celu ulicami miasta, chłonąc po prostu mijane po drodze obrazy, zapachy, rozmowy. Posiedzieliśmy chwilkę przed dżinijską świątynię Sri Digambar Jain Lal Mandir i wróciliśmy do hotelu, spakować się przed porannym odlotem.

Spodobał Ci się ten wpis? Podziel się nim ze znajomymi, udostępniając w serwisach społecznościowych. 

Jeśli podoba Ci się tematyka bloga, sposób w jaki piszę i jak łączę pasję do archeologii z podróżami, polub Archeopasję na facebooku. Bądź na bieżąco i zapisz się do newslettera

Jeśli masz pytania dotyczące tematów poruszanych na blogu napisz do mnie archeopasja@gmail.com